POEME ROMÂNEŞTI ÎN LIMBI STRĂINE

 

 

Mihai EMINESCU

 

SCRISORILE LUI EMINESCU ÎN POLONĂ

 

Leopold Lewin, cunoscut poet şi traducător polonez, scriitor din generaţia lui Czeslaw Milosz şi al Wieslawei Szymborska (1911- 1995)[1] a realizat în anii 60 ai secolului trecut traducerea a două din cele cinci scrisori eminesciene. Ele au şi fost incluse şi publicate în florilegiul Mihail Eminescu, Poezje, care a văzut lumina tiparului în 1960, de Editura vPIW din Varşovia. Autorul culegerii a fost poetul de Stanislaw Dobrowolski,[2] – autor cunoscut, în vogă atunci în Polonia. Am menţionat în exegezele mele că ediţia respectivă, tipărită cu prilejul celei de-a 110-a aniversări de la naşterea poetului naţional român, se producea şi datorită “dezgheţului”  petrecut în Polonia după evenimentele din iunie 1956 de la Poznan – cele care le-au precedat pe cele din Ungaria din acel an –, după care prioritate aveau veritabilele valori naţionale şi universale de pretutindeni. Dobrowolski a motivat întârzierea apariţiei nu ideologic, pentru că ştia prea bine că nici în România, patria natală a lui Eminescu nu se înfăptuise mare lucru în popularizarea poetului nepereche, handicapul se datora – potrivit acestuia unui hiatus provocat de “bariera lingvistică”, cea care îi desparte pe polonezi de români, inclusiv “de multe încă alte comori inestimabile ale poeziei lor”.

Deschiderea realizată de Dobrowolski va fi benefică, în sensul că în anii care au urmat poeţii români au fost tot mai traduşi în polonă, bucurându-se de succesul meritat. S-a dovedit, la Varşovia, în acei ani şi până în 1989, că dacă există voinţă artistică, sprijinită de cea politică se pot face – fără exagerare – minuni.[3]

Florilegiul lui Dobrowolski continua opera de transpunere în polonă a lui Eminescu, începută în 1932 de compatriotul său Emil Zegadlowicz, la propunerea poetului Aron Cotruş, ataşat cultural şi de presă al Legaţiei Regatului României în Polonia.

După publicarea în paginile „Poeziei” a poemului Împărat şi proletar, înserăm, pentru prima dată şi Scrisoarea III-a de Mihai Eminescu în limba polonă.

List trzeci

Pewien sułtan, z tych, co to zmieniają ojczyznę,

Gdy im dla stad potrzebne świeże łąki żyzne,

Spał na ziemi, pod głową – ramię rozpostarte;

Zamknięte jego oczy, na wewnątrz otwarte,

Widzą, jak księżyc schodzi na ziemską krainę

I zbliża się w cudowną zmieniony dziewczynę.

Pod jego stopą wyrasta kwietna łąka żywa,

Jej źrenica tajemne tęsknoty ukrywa;

Lasy szumią, gdy zoczą jej piękne spojrzenie,

Przeźroczyste oblicza wód przebiega drżenie;

Jak mgła powiewny pył opada diamentowy,

Promieniąc się w przestworzu dokoła jej głowy;

Jak czarowna melodia szmer płynie zielenią,

Na bladym niebie tęcze barwami się mienią.

Siada przy nim, księżyca tchem opromieniona,

Kruczy włos jedwabiście spada na ramiona.

„Życie me zwiążę z tobą. Pójdź w objęcia moje,

Słodką tęsknotę w twojej tęsknocie ukoję.

W księdze wieków od dawna gwiazdy zapisały,

Że będziesz moim panem, ja – panią twej chwały”.

 

Blednąc w oczach zanika cudowna niewiasta,

A on czuje, że z serca drzewo mu wyrasta

I wznosi się wysoko, jakby rosło wieki,

I nad morzem rozpina skrzydła w świat daleki,

I jego cień potężny sięga widnokręgu,

Tak, że świat w cienia tego spoczywa zasięgu.

Gór w każdej stronie ziemi łańcuch nieprzerwany:

Atlas, Kaukaz, Tauryda, prastare Bałkany;

Widzi Eufrat i Tygrys, Nil i Dunaj blisko –

Cień wspaniałego drzewa obejmuje wszystko.

Także Azja, Europa, Afryki pustynie

I każdy czarny okręt, co po rzece płynie,

Fale pszenicy, które kąpie ranna zorza,

I twierdze przy limanach, i ościenne morza –

To wszystko pod nim leży jak dywan olbrzymi,

Kraj po kraju, narody z sąsiadami swymi;

Jak przez mgłę je dostrzega w cichym rozmarzeniu –

Tworzą rozległe państwo w jego drzewa cieniu.

 

Nie dotrą szybujące orły do gałęzi.

Nagle wicher zwycięstwa zrywa się z uwięzi,

Uderza w liście, budzi w nich szumy i szmery,

Okrzyk „Allach” przebiega piętra atmosfery.

Jakby wzburzony przypływ morza, rośnie wrzawa,

Wzmagają się odgłosy bitwy, grzmi kurzawa,

Wiatr wygina w przelocie zaostrzone liście,

Które nad nowym Rzymem kłonią się faliście.

 

Zadrżał sułtan. I widzi na niebios wyżynie,

Jak księżyc nad polami Eskiszeru płynie.

Smutny patrzy na dom szeika  Adebali

I czuje, że spojrzenie dziewczęce go pali –

Zza krat okiennych patrzy smukła jak leszczyna

Córka wodza, Malkatum, cudowna dziewczyna.

I pojął sen zesłany w nocy przez proroka –

Że czeka go w przyszłości nagroda wysoka:

Z jego ziemskiej miłości imperium powstanie,

Tylko niebo zna jego rubieże i trwanie.

Rozpostarły się orle skrzydła jak konary –

Mocarstwo z każdym dniem pomnaża swe obszary;

Zielony sztandar coraz to wyżej łopoce,

Idą za nim sułtani, rosną jego moce,

Drogę zwycięskiej sławy znaczy kraj po kraju –

Szczęsny Bajazid dotarł wreszcie do Dunaju.

Statek przy statku tworzą – na sygnał – ląd stały,

Wszystkie przy dźwięku fanfar przechodzą oddziały

Spahisów, ulubieńców Allacha – janczarów,

I roi się rowińska równina i parów.

Rozbiegają się, wznoszą namiot przy namiocie,

A w dali bór dębowy w szumie i trzepocie.

 

Z białą chustką nadchodzi pokoju wysłaniec.

Bajazid pyta, skrywszy się za wzgardy szaniec:

„Czego chcesz?” – „My?  Pokoju. Nasz pan się odważa

Prosić, aby mógł stanąć przed tronem cesarza”

Pada znak – wolna droga – i starzec sędziwy

Zbliża się do namiotu – skromny, urodziwy.

„Tyś jest Mircea?” – „Ja”. – „Bij przede mną pokłony,

A nie zmieni e w cierniowy wieniec twej korony.”

„Cesarzu, chociaż nie wiem, jakie twe zamiary,

Póki jest pokój, witaj! Ja jestem za stary,

Aby ci hołdy składać. Proszę cię o jedno:

Czyli chcesz zawojować mą ojczyznę biedną,

Czy też wrócić tą samą, którąś przyszedł, drogą,

Powiedz, jeżeli łaska, czy może spać błogo

Mój lud, czy przeznaczona mu przeprawa zbrojna?

Niech wiemy, co nas czeka: pokój czyli wojna?

„Co takiego? Czy chcesz, aby Osman mocarny

O mały pień się potknął, o szkopuł tak marny?

Nie śni ci się, staruchu, jakie zmiotłem siły,

Jakie się moce przeciw mej władzy zmówiły,

Kwiat rycerstwa Zachodu, cesarze, królowie,

Wszyscy, których ochrania krzyż, kawalerowie

Maltańscy – zakon, w ciężkie miecze uzbrojony,

Papież – jedna na drugą – trzy złote korony

Włożył, i skierowali wszystkie swoje gromy

Przeciw temu, co zdobył lądów, mórz ogromy.

Dałem znak ręką, wzrokiem i wnet z pola chwały

W wielkim popłochu hufce Zachodu czmychały.

By krzyż zwycięstwo odniósł, wyruszyło mrowie,

Które wydały lasy, odległe pustkowie,

Na krańcach świata czasy nastały gorące,

Widnokrąg zaciemniły tarcz i dzid tysiące,

Lasy szabel i mieczów przerażenie siały,

Grozą przejęte morza pod statkami drżały.

Ile pod Nikopolem rozbili namiotów!

Cały Zachód do walki z mą armią był gotów.

Gdy ujrzałem to mrowie, jak wezbraną  wodę,

Klnąc straszliwie przysięgłem na proroka brodę,

Że przelecę nad nimi w okrzykach i w dymie,

I że nakarmię konia na ołtarzu w Rzymie!

A ty się chcesz przed burzą bronić swym kosturem?

Sądzisz, że się przed starcem ugnę jak przed murem?

„Przed starcem. Lecz ten starzec – pomnij – z siwą brodą

Jest głową państwa, jest rumuńskim wojewodą.

Nie życzę ci, byś poznał nasz gniew, zapał święty,

Aby Dunaj twą armię wciągnął w swe odmęty!

Wielu wchłonęła woda, a wielu gęstwina,

Jednego z nich – Dariusza – do dziś lud wspomina.

Wielu z nich budowało mosty na Dunaju

I siejąc grozę hurmą wpadało do kraju;

Monarchowie z wojskami tu szli ogromnemi,

Domagając się wody i żądając ziemi.

Nie chcę straszyć ni chwalić się, lecz w krótkiej chwili

W naszych oczach się w ziemię i wodę zmienili.

Pysznisz się, że w proch starłeś monarchów, oddziały

Rycerskie, które tobie poddać się nie chciały;

Chełpisz się, że Zachodu rozbiłeś legiony –

Lecz o co w bój wyruszył Zachód uzbrojony!?

Chcieli ci wawrzyn zerwać z żelaznego czoła,

Bo rycerz chwały szuka, o zwycięstwo woła.

A ja cóż? Trosk i nieszczęść mego ludu bronię,

A więc lasy i rzeki, wąwozy i błonie

To przyjazne mnie tylko, tobie wrogie siły –

Nieubłaganie będą cię nienawidziły.

To mur – nie zadrży przed twym gniewem, Bajazodzie!”

 

Zaledwie starzec odszedł, jakiż pęd i wrzawa!

Szczęk broni, dźwięki trombit, bór grozą napawa.

Wysypują się z mroków zieleni tysiące –

Ich głowy długowłose, szyszaki błyszczące.

Ustawiają się jeźdźcy według danych znaków,

Strzemieniem z drzewa bijąc w boki swych rumaków,

Które w pędzie zgarniają ziemię pod kopyta;

Błyskają długie lance, drży ziemia ubita,

Ciemną chmurą jak cień gradowej nawałnicy

Ze świstem huraganu mkną zewsząd łucznicy,

Pole huczy tętentem, łoskotem i rykiem;

Rumuni napierają wyuczonym szykiem.

Cesarz jak rozwścieczony lew ryczy daremnie –

Cień śmierci coraz ciemniej pada, coraz ciemniej;

Próżno wznosi swój sztandar zielony nad armią,

Której czoło i skrzydła popłochem się karmią.

Chwieją się przerzedzone szyki nad równiną –

Samotnie i całymi oddziałami giną;

Padają na kolana i ludzie, i konie,

Świszczą strzały i ostrzem przebijają skronie,

Jakby grad runął albo zerwała się chmura –

Zda się, że niebo na nich zwaliła wichura.

Mircea sam prowadzi nawałnicę wściekłą,

Która miażdży i zmienia pole boju w piekło.

Jeźdźcy jak mur wysoki mkną z chrzęstem i szczękiem,

Serca pogan panicznym napełniając lękiem.

I czmycha nieprzyjaciel pod naporem koni,

I coraz więcej godeł rumuńskich w pogoni.

Wzburzone rwie się morze i potop zalewa.

Poganie wnet rozsiani jak na wichrze plewa,

Ku Dunajowi wrogie zepchnięte oddziały,

A w ślad rumuńska armia – zwycięzca wspaniały.

 

Kiedy napastnik został doszczętnie rozbity,

Słońce nimbem wieńczyło zmierzchające szczyty;

Postrzępione kontury, pod graniami cienie

Błyskawica jasnością oblała na mgnienie.

Wnet gwiazdy swoje źródła opuszczą odwieczne

I drżący księżyc przedrze się przez mgły nadrzeczne,

Aby na stratowaną spokój zesłać ziemię.

Lecz jeden z synów władcy krainy nie drzemie –

Chłonąc miłe wspomnienia i śródnocną ciszę,

Do dalekiej bogdanki list serdeczny pisze:

„Z doliny zwanej Rowina

Mówię do ciebie, jedyna,

Posłaniem, a nie ustami,

Boś za górami, lasami.

Proszę cię w nocnej godzinie –

Przyślij mi, co w twej dolinie

Z najwyższej urody słynie:

Polany i las dębowy,

Oczy i piękny łuk brwiowy.

Na prawach zaś wzajemności

Nasze przesyłam piękności:

Mój hufiec, jego sztandary,

Las i potężne konary,

Z piórami szyszak z mej głowy,

Oczy i piękny łuk brwiowy,

Na dowód, że jestem zdrowy.

I wielbiąc Chrystusa Pana,

Całuję Ciebie, Kochana!”

———————————————————————–

Z owych czasów czerpali godność kronikarze,

A nasz wiek zaludniają błazny i kuglarze.

W starym tekście istnieją jeszcze bohatyry,

Ale czy można głosem marzycielskiej liry

Sławić olbrzymów z ery, która we krwi tonie?

O, ukryj się przed nimi, ukryj, Apollonie!

Bohaterzy przeszłości z jasnym nimbem glorii,

Modnie jest was wyciągnąć z pomroków historii;

W wielkość waszą drapują się durnie, miernoty,

W jałowym przeżuwając pochmurnie wiek złoty.

O, spijcie Besarabów cienie, Muszatynów,

Twórcy praw i zwyczajów, bohaterzy czynów,

Mieczem, który wojuje, pługiem, który orze,

Rozszerzyliście  państwo po Dunaj i morze.

 

Czyż teraźniejszość nie jest wielka, pełna chwały?

Czyżby wśród nas nie znalazł się skarb okazały?

Czy sławy się w kawiarni, na bruku nie rodzą?

Retoryki dzidami czyż ludzie nie godzą

Jedni w drugich, przy tłuszczy ulicznej oklaskach –

Ci rodzimi kuglarze w coraz innych maskach

Znanych z komedii kłamstw? A czyś się im opierał?

Czyż o prawdzie i kraju nie prawi liberał,

Że piejesz o czystości jego cnót peany?!

Nie przyjdzie ci do głowy, że to kawiarniany

Frant, co jak rękawiczki zręcznie słowa zmienia.

Tam znów człowiek bez duszy, czoła i sumienia –

Twarz nalana, a w oczach iskry przebiegłości,

Czarny, zgarbiony, istna kopalnia chciwości;

Jadem zatrute bajdy rozsiewa po świecie,

Na ustach cnotę mając – w fałszywej monecie.

To sam ekstrakt podłości, nędzy umysłowej,

A stronnicy wynoszą go nad innych głowy –

Monstrum, co wytrzeszczone ma oczy ropuchy.

Takiego się wybiera, choć na wszystko głuchy,

Na posła, by zasiadał w gmachu Golii świętej,

W koszuli i szlafmycy, godnością przejęty.

Oto są filozofowie nasi, prawodawcy,

Pełni cnót patrioci, świętych ksiąg wyznawcy!

Kipiąc zepsuciem, knując podstępy i draństwa,

Podziwiają się wzajem w gmachu Rady Państwa –

Grecy o cienkich nosach, z grubymi karkami,

Bułgarzy są rzekomo dzisiaj Rumunami!

Grecko-bułgarska zgraja – wnukami Trajana!

Zatrute szumowiny, plebs, gnijąca rana –

Oto nasi panowie, oni nami rządzą!

To, co w krajach ościennych zakażone żądzą,

Piętnem hańby znaczone i zgnilizny smrodem

Przeżarte – to panuje nad moim narodem!

Cały perfidny Fanar, te dusze sprzedajne,

Chciwcy, wyczuwający żyły złotodajne,

Zbiegli się tu, pyszałki i niebieskie ptaki,

I rządzą tym narodem – głupcy i tępaki!

I to mają być starych Rzymian potomkowie!

Poturczeńcy, eunuchy, błazny z pustką w głowie,

Cyniczne kreatury, siedliska rozpusty –

Ośmielają się mówić bezwstydnymi usty

O naszej przeszłej chwale, kazić ją zgnilizną,

Mają czelność wymieniać twe imię, Ojczyzno!

W Paryżu w rozpasanych dziewek lupanarze,

W cynizmu, wyuzdania orgiastycznym gwarze

Zatraciliście mienie, a młodzież przy kartach –

Cóż to z niej zrobił Zachód, że nic nie jest warta?!

Każdy powrócił z móżdżkiem jak słoik pomady,

Z monoklem i laseczką, przemęczony, blady,

Zwiędły przed czasem, umysł jego zdziecinniały,

Pamięta tylko walce i stare kawały,

Ale majątek mieści w kapciu kurtyzany –

Podziwiam cię, potomku Rzymian zblazowany!

 

Dziś na sceptyczne twarze patrzycie z rozpaczą,

Dziwiąc się, że już wasze kłamstwa nic nie znaczą.

Bo tych, co pięknych słówek mają pełne usta,

Bóstwami są – bez pracy zyski i rozpusta.

Dziś, gdy nic nam po fałszu i po gładkim słowie,

Inni tu zawinili, czyż nie tak, panowie?

I choć naród na kłamstwie późno się poznaje,

Tak hańbiliście język przodków, obyczaje,

Że dla wszystkich już jasne, ktoście wy – łajdacy,

Których celem jedynym jest korzyść bez pracy.

Cnota? Toż to przeżytek! Charakter? To bieda,

Która niesie kłopoty, szczęścia zasię nie da.

Choć przodków nam zostawcie, niech śpią w pyle dziejów –

Z szyderstwem patrzeć będą na niecnych złodziejów.

Że też nie zejdziesz, Panie, z niebieskich zaświatów –

Rozdzielić na dwie zgraje łotrów i wariatów,

Do dwóch lochów ich wtrącić, śród mroczne kamienie,

I z dymem puścić dom wariatów i więzienie!

 

Przełożył Leopold Lewin

 

4

 

 

Lucian BLAGA

The Hour

Belatedly, about the hour of bitterness, when I grasped that
I had uttered all my words to no avail,
that their meanings had never reached you,
I made my exit into the night’s full sail.

Alas, I once firmly believed
that blessedness would never cease.
Every now and then I urged you, “Follow the Vestals’ advice
if you don’t want the flame to appease.”
Every now and again I forewarned you, “Can you behold the embers,

the toil to tend the hearth fire ?

The blue smoke which sacredly ascends
eternally looms the sky’s tender mends.

I suspect you sat at the table for much longer, in distress,
resting your head in your hands,
a faraway look − your eyes lost in the recess
of your dreams’enclosures. I suspect it can’t be disburdening
for you even today in your fortress with its raised drawbridge.
If you wish that, amongst other things left in storage,
nobody should ever drink your wine,
pour some ashes in the pitcher’s foretokening.

 

 

Spring Fires

Keeping company to Heavens
boughs sough in vales, the Earth leavens.
Dry wood is set ablaze, blue pyres.
Fruit trees burgeon, sorely aspire.

Becharmed by the leafing spirit
we are enlivened by gardens.
Minding nature’s lofty merit
thoughts unbind, our mind dishardens.

Forgotten lore is rekindled.
Garments hide buds that overwhelm.
We seek in spring our time spindled
within a long foreshadowed realm.

We seek the sprouting land where soon
we’ll come into mythical being,
open our eyes as mankind’s boon,
yet bloom like fruit trees, sage peaking.

 

Awakening

The tree throbs. March heralds over the fields.
The bees gather and store in combs their yields
and mingle nature’s brisk resurrection,
the beehive’s wax and honey perfection.

 

Wavering between borders, it upstands
its veins spreading under seven ploughlands,
soaring to the skies like a dauntless kite
there sleeps my chosen tree, bold and forthright.

 

My messenger tree.
Winds shake it, March heralds over the fields.
The world’s throng of forces rallies and wields,
to uproot it from the depth of its being,
waking it from sleep, from its godlike cling.

 

Who bounteously sifts from soft hillocks
such profuse waves of light over its locks ?

 

Like blessed tears − its buds have gushed all over.

Sun, sun, why have you roused it from its hover ?

 

English version by Gabriela PACHIA

 

 

A.E. BACONSKY

Meditation at the Tide’s Pace

Solely by being silent and pondering on the wholeness
will you come to realise that out of everything you’ve ever desired

too few things stay by your side,

solely by beholding how all your mistaken paths

catch light and die out at night − solely by allowing

their dust to enwrap will you come to know
regret is the yellow serpent which you used to hear in a dream
as if it were a river falling asleep at your feet,
falling asleep and awakening again. Speechless, screamless :
whether you call it by its name or whistle it, the road you’ve trodden
will never return to you ; somebody has thrown
its black and brown thread ball into the ocean. Silence is better
than any pang of regret. Solely by being silent and pondering
will you come to realise that the past is a deserted house,
the redemption of all your sins lies solely in time, solely in red,
solely in people, in their deeds. Silence stays behind !
Everything solely lies henceforward, everything lies ahead. Run
obliviously, whatever you fail to forget will chase you along with
the herd of pellucid deer, which might be your dreams.
Everything solely lies ahead, everything lies in the years
which are all afire and welcome you on your way.

 

Silent Prayer

I beseech the light to descend and appease

The forest, gently sneaking like a soft breeze −

I reverently bow to kiss the long beards

Of drowsy fir trees − my footstep’s rare, affeared’s

The fallen leafage when I stroll and whisper

Stories of northern deer with affright’s lisper.

I beseech the pilgrim, the distressful wind,

To ban my being from memory, though chagrined,

To carry on the birdlike life of dead leaves

Farther away beneath the distant lakes’ eaves −

I beseech the foresters to leave open

The low hut doors to be hosted and holpen,

I beseech the paths to grope for me, smarted

As soon as the night’s almost half departed,

And then, at long last I beseech the New Moon

To dig my grave in time, in the echo’s tune,

When its glacial, shrewd, hallucinating beam

Adrift in the skies takes to rest my stray stream.

Thereafter I shall beseech none to appease −

The greenish moss will lastingly grow on trees,

While leaves depart and bud out from gluttony

With nothing to relieve their monotony.

English version by Gabriela PACHIA

 

 

 

Aurel RĂU

The River’s Prayer

Gruelling oh how gruelling it is

to have to climb up amongst the volcanic cones,

and to get scratched by quartz crystals.

 

Gruelling oh how gruelling it is

wherever darkness disguises itself as light

to safeguard a patch of pellucidity, an indivisible

wave,

an unyielding susurration.

 

Gruelling oh how gruelling it is

to unflinchingly lead

your fated pair of riverbanks,

slithering between the peaks, down the hillocks, and across the fields,

the outlandish herbs, and through the entrapping watermill wheels.

 

Gruelling, much more gruelling than dying in a war

or hanging head downward in the outer space.

 

How gruelling it is to build your house from sounds,

your destiny

from mirrors.

English version by Gabriela PACHIA

 

 

 

Petre STOICA

A Sumptuous Spring

The women carry bags full of vegetables frozen fish

some onions roll by the sewer cover

slowly and steadily their delicate nacre wings unfold

joyfulness settles down in the epigastrium melancholy

vanishes under the ficus peering through hotel front window

 

at the street corner Little Red Riding Hood takes off one shoe

shakes the pebbles out and caresses her heel

which looks like a dusty rose petal

 

in the vicinity of this touching scene

two fellows resembling some Peripatetics drink lemonade

and boisterously debate

upon the hydrogen within the metaphysics’ hump

 

an eccentric poet rides his bike across the sky

he pedals towards the exceedingly rare rhyme

and fails ending up in a tub swarming with crawfish

 

zebra run on the stadium and for a twinkling the football

overshadows the virginal sun

golden peels fall of the shoulders sweet sweat drips from the buds

 

from the post clocks at the crossroads of the boulevards

you can hear bones crackling and insects murmuring

the time’s placenta distends enormously

 

it’s a festive coming and going

it’s a green fervency

it’s a blue epiphany

 

tomorrow the swallows’ silver enters the picture

 

Guests

Here they come here they come the cherished townspeople in person
stand aside stand aside
there have arrived the wedding candles the ribbons the fir tree
there have notably arrived the wedding godfather and the wedding godmother
take a look around allow yourselves to be amazed :
here comes the bride’s uncle the engineer
shakes hands with the bride’s uncle an engineer himself
here comes a crocus-eyed aunt
here comes the footballer-godson who plays in Division C
here comes the godson’s godson he smokes only Kent
here comes a poet-male cousin whose verses have been undeservedly rejected
here comes a nurse-female cousin
here come a brother-in-law and a sister-in-law wearing imposing rings and earings
and here come some more relatives of lesser consequence :
an officer a manager in his leather coat and a wigged woman cashier
a flap-eared male high-school student a cultural activist
a financial inspector carrying his umbrella a vigorous welder
a fruit-holder-headed female student a male philatelist a peacock
a male cashier with his handbag an almost meek train conductor
concurrently here come thirty-eight children
who cry who laugh who demand

 

welcome everybody

 

here come the fiddlers
here comes the photographer well provisioned with a blitz camera

 

and there have also arrived :
the dust
the wind
the fire
and the rain

 

Should It Be…
Should it be Thursday today
the magpie wouldn’t asseverate around the house
the plum brandy wouldn’t taste subtler
the pumpkin would throw friendly glances
the firewood would stack all by itself
the rat would still be a rat
the rain would stop all of a sudden

should it be Thursday today
my forefinger wouldn’t hurt
the fly’s buzz wouldn’t be such a torment
I wouldn’t think of your gravedigger’s grin
I wouldn’t stumble over an unnoticed object
the rain would stop all of a sudden

Should it be Thursday today
the secular slaughter would come to an end

today is merely today
an run-of-the-mill unnamed day
a garmentless voiceless soulless day

 

English version by Gabriela PACHIA

 

 

Nichita STĂNESCU

Wrongfulness as a Form of Contemplating Nature

My feathers would hunch
and my flight would plunge into water.

“A”, My Lord,
what a church bereft of its motherland !
The stars give birth to children

and my lifelight is red from the blood, −
my unwordness throbs up into my brains,
my father’s unlovingness for you, mother.
In what era did you bring me forth,
on what thatch mat did you deliver me,
who cut my umbilical cord,
who midwived me ?!
Why did you allow my father
to wash my face ?
Where is your sacred blood,
that which, strengthening all over me like flint,
would scare away the Persians
whenever I chant my paean ?

Are you thirsty, mother,
how do you suffer the scorching sands ?
I am cold, mother,
drink me up to quench your thirst !
This Land of Dreams
When the road’s asphalt ends
my body and your body will turn into asphalt
lest this land of dreams
should remain untravelled.

When the tree’s leaves fall off,
when the field’s grass withers,
my hairlocks and your hairlocks
will lay upon the fields
lest this land of dreams
should remain shivery.

When the wellsprings dry out
and when the rains swerve upwards
you and I will hold each other’s hand
and we shall weep and weep
lest this land of dreams
should remain bereft of sorrow.

When the dogs die,
when the horses perish,
when the rabbits are engorged
by death’s mouth,
when the black crows
and the white seagulls
are devoured by the air’s neck pouch,
you and I will be
both a dog and a horse
both a rabbit and a crow,
yet above all we shall be
the white seagull
lest this land of dreams
should remain deprived
of its quick flesh diadem.

 

The Reading Lesson

Writing is everything.
The fish is a letter
in the sea’s alphabet.
The birds in flight are a complex sentence.

 

Everything is writing.
Everything is to be read.
The stone can be read, −

whereas the clouds tell us a story.

 

Doleful, well-wrought alphabets,
sequencing vast hystories.
Even my hand hides within itself
the long-forgotten writing of a hymn.

 

I sit all alone and lost in my thoughts, my Lord,
while my thoughts are letters to me.
I try to recompose a complex sentence
yet my lifetime changes my fated writing.

 

O, if only I could read you,
O, if only I could fathom
These quaint alphabets…

English version by Gabriela PACHIA

 

Marin SORESCU

The Village Museum

Considerable sections in these people’s lives
Are missing,
While others, such as their
Worldly wellbeing, happiness, and a lucky hand
At history’s cards,
Are sparsely represented.

You won’t come across any coins hereabouts,
Since, deprived of gold and silver,
Year after year the peasants would engrave their likeness
On kernels of millet, wheat, and maize
Which haven’t been bequeathed to us.

It’s perfectly right, they could have furnished
A plentifulness of stuffed birds,
Yet they wouldn’t kill, feeling deep kinship with
The nightingale, the lark, the blackbird, and the cuckoo,
Who’d warble for them, free of charge, during their lifetime,
And all through their afterlife.

The primitive ages,
The ancient times, the Middle Ages
Emerge as undifferentiated in this continuum,
Because the peasants, unschooled in booklore,
Never noticed that these epochs
Display fundamental
Disparities.

The most numerous museum exhibits hereabouts
Are the bordei houses.
After tilling the land,
The peasants would descend straight off under the ground,
For their eternal rest.
Here and there among the earthen hovels,
You’ll encounter a few inserted uprisings :
Doja’s, Horea, Cloşca and
Crişan’s, Tudor’s,
Conversely raised above the surface
With a striking sense of architectonic
Symmetry.

Dear visitors,
Please, don’t touch the poverty and the sorrow
On display throughout the museum.
They are originals,
Crafted by this people’s hands, soul, and depths
In its strained instant of striving and spontaneity
Which has endured for
Two thousand years.

 

The Mountain

I serve as a substitute for a paving stone,

I got that low

Due to a regrettable misunderstanding.

 

I’ve been trodden and driven upon

By small cars,

Lorries,

Tanks

And all sorts of feet.

 

I’ve endured the sun up to its axle,

And the moon

Around midnight.

 

The clouds oppress me with their shadows,

Severe and significant

Events

Have callused me.

 

And in spite of bearing

My granite fate

With considerable stoicism,

I sometimes find myself roaring :

 

Travel solely on my soul’s

Roadway,

Barbarians !

English version by Gabriela PACHIA

 

 

 

Mihai MERTICARU

Sonnet to the Romanian Mother Tongue

Dear Romanian language, our karma wreath,
Our blest bread and salt, our divine Sun and Moon,
The old Black Sea and the Carpathians’ boon,
Our forefathers’ fairytale and the vault’s sheath,

 

The mountain spring quenching the yard well at noon,
Our tricolour flag furling flowers beneath,
The golden sunbeam weaving webs underneath,
You’re our native blood, the seed, our land’s gadroon.

 

From a Latin breed you’ve nurtured our nation,
Distinguishing us from an empire’s strife,
Conceiving us from love, from heart’s devotion.

 

Let’s abide by our SACRED flag’s vocation,

May your water of life forever flow, rife

With unflagging wisdom to be overrife !

 

The Sonnet of the Eternal Temptation

Taking shape from consummate light and colour,

Bosom friend of kindred surreptitiousness,

Woman’s the soul of artwork and superbness,

Should you be lucky, she’d unveil love’s splendour,

 

She’s the gate into the land of sinfulness,

So she’ll get you into the trouble’s clamour

If she’s adored, she’ll teach you the flight’s savour,

She’d swear fidelity for groom’s faithfulness.

 

Like Athena, Diana, Aphrodite,

She is endowed with multifarious gifts,

To remain the eternal temptation’s bite.

 

Should she prove our good or bad luck erudite

And whatsoever tricks our destiny sifts,

We smoulder and blaze up wherever love drifts.

 

The Sonnet of Happiness

All love is a pure sunshine-laden season,

Your soul dances with the wooing birds in flight,

 

The whole Earth jumps for joy, feeling featherlight,

The planets forsake their course and turn crimson.

 

Happiness warbles in the soft brook’s bedight,

The moments gush into infinite foison,

The heavenly stars resound in unison,

The round “hora” engirdles mankind’s delight.

 

Thus devote your life to the frenzy of love,

Be honoured to dwell in its sacrality,

Embellish it with pearls, glorify the dove,

 

Never betray love, consenting to frost’s glove,

Fight for it with Achaeans’ audacity,

If need be, the lions’ den means probity !

English version by Gabriela PACHIA

 

George COŞBUC

Koy ışınde qış (Iarna pe uliţă)

 

Tıneunden başladı qar caumağa

Ama şımdı toqtaldı,

Bulutlar ters aylandı

Kunbatarğa keleyatır aqmağa,

Koy bastırdı.

 

Kuneş yoq, ama kokte,

Su ustunde duman bar.

Cel de esmi, toqtap turar

Gurultı ose koy ışınde,

Toldi collar.

Bala olar. Qızaqları kop,

Bayır ustı baqıralar;

İteşkende kule olar;

Yasadılar qardan top;

Oynay olar.

 

Ğurultısı tırmen eken;

Surulerge qarışalar,

Qavğaları qalau aşar,

Bulutlarman keler eken

Cavunlar.

 

Balabanlar qızıp qaray,
Qavğaları başlay tura;
Kışkeneler aşqa cüvra;
Cılaşalar aş dep, olay
Qapılarda.

Anyaq koşe korungende
Qaydan bılmem, bala şığa
Adımları anca aşıla
Kışkenedır kelgende,
Bar mı, yoq mı, asılda.

Cer sıpıra tonşığıman

Tırnap cüre – yavaşıdan

Beşı kırer ton ışıne  otursan;
Ablam, essın celı qorqmadan
Yavaştan!

Qaber ketıre o bızge,
Anasından koy söz ketıre,
Sıması da sertigende,
Acele etıp kele;
Ozınnı aqay bıle;

Cığılğanda şalt turdı;
Baş ustune tuşure

Bır qozıdan, qalpaq kiye:
Qarap tursan, o qalpağı
Balabandır ozınden.

Kele tura, qayta, kele
Bırden kore  koz korışnı,
Toqtap – qaray koz carığı !
Bolar, pıtmiy, kele, kete,
Bala geşe!
Saqlanmağa cer qaradı

Korılmegen koşeden,
Balalarda  onı korgen!
Bala  surısı oğa keldı
Pıtmeden.

– „Qarasanız, qalpağına,
Orazalı kun qadar –
Vay Allayım, ayu bolar!
Yedı koynı totıra
Quytular!

Vadilerge tuşe olar;
Oz arada şaqa bola –
Işkı yoqtır ortalıqta
Colda kımge rastkelseler,

Kipındeler !

Qart apaqay coldan kele
Qopqan tonı sarqıp taya
Şıjımlarğa baylap saya
Aldında bala kore
Sonı qoya.

Qızdı yaman qart apaqay
Kışkenege sert qaradı.
– „Delırgenge uşataman men senı-
Balam, qol ber mağa, men qartanay,

Qurtarayım mından senı!

Diyler, otnı sondıre toban
Ot tutuşqan samanıqta

Men romenmen desen qalqqa
Anlarsın, qartın alı bek yaman
Balalar şorbacı bolğan.

Qara quşlar kenarında
Onı şay aylandıra
Tızıleler arqasına
Aketıp koy ortasına
Alayınıda.

Onlar laftan anlamaylar
Oturmaylar aqıllı!
Sekıreler ayaq ustı,

Aylanıp ta baqırşalar,
Yorulmadan.

Qart apaqay şaşırğanda
Urıp, sogıp, baqırğanda,
– „Şaytan, dinsız”? dep aytqanda
Tayaq kerek oz qolına
Onı itten qorumağa!

Uzun tayaq aylandırdı
Balalardan qurtılıp;
Endı boşlıqnı korıp;
Totırdılar etrafnı
Ses cıberıp.

Bolay kettı qalabalıq
Baqırşuvlar kokke cetıp:
Ortalıqta abay turıp,
Tukure korgen başlıq
Şaytanlıq.

İtler ure koy ışıne cayılıp
Azbarlardan başqaları
Ustlerıne kelgende, anaları,
Qarap qala koy qartları,
Şalaşlardan

„– Ne bar colda? Duburdıler ne?
– Yoqtır bırşey. Bala–şağa.
– Osken sonra aytmanız ya,
Tatarlar mı boyerlerde,
De tătari!

Versiunea în limba tătară crimeeană: Güner Akmolla

 

 

 

Lucian ALEXIU

Poľovnícka besiedka

v poľovníckej besiedke

oddychujú oblaky

hniezdia blesky

 

v poľovníckej besiedke

sa ukryli rysy

skryli sa hady

 

toľko zázrakov

naraz

pokope

 

mohlo by sa ti stať že sa ti na súmraku prihovoria

drozdy

že ťa nad ránom zbuntoší

anjel

 

ZÁZNAM

slnko vstupujúce na zajesenenú horu

šikovnosťou líšky

mĺkvosťou jazveca

 

slnko ktoré sa ponára do zeme

podvečer

pomalosťou krtka

jeho slepou poslušnosťou

 

slnko čo sčervenáva modrotu morí

sťa pysk žraloka

ako rameno rozkmásaného rybára

 

NEMAJ  STRACH

nemaj strach

na východe nebo býva  červené

 

nemaj strach

katedrály sa  občas mimovoľne vznietia

 

nemaj strach

lietadlá padajú sťa kamene do mora

 

nemaj strach

ryby sa hore bruchom uberajú dolu vodou

 

nemaj strach

vietor doďaleka odveje dymové oblaky

 

nemaj strach

ak je nás priveľa

bude nás menej

 

FIFTH AVENUE

predovšetkým otvoriť dvere

predovšetkým zostúpiť po schodoch

predovšetkým uzrieť  priesvitnú ženu

chladivú zvírenú ako voda

vidieť ju ako plynie po ulici

nadol

počuť ako poskakuje z kameňa na kameň

zo žľabu do žľabu

pozdraviť sa jej

uprie na teba užasnutý pohľad

a znáhla zabočí na

fifth avenue

EDEN

v záhradnej tíšine

had si skrúca telo

ako nebožiec

 

UMENIE ZVÁDZAŤ

hylas so stovkou tvárí

shiva so stovkou ramien

kŕdeľ s tisíckou očí

strom s tisícimi koreňmi

zúrivo sa

rozhadzujú

v povetrí –

 

umenie zmnožovať

umenie zvádzať

v prírode

 

(prípadová štúdia

za starých čias)

 

NATURFORSCHUNG

pravdu o poézii

vedia iba juričky straky orly

 

deň čo deň pridržiavajú v pazúroch nebesá

kmášu tenkú vrstvu oblakov

 

rozrážajú lesklú hladinu jazera

režú do ešte živého tela

požierajú zdochliny

na kraji cesty

 

strieľaš na ne

aby si si upravil streľbu –

i kapsa ti oťažieva

od planých čerešní

od škovránkov

 

LEV V ZIME

lev v zime: teľacie nôžky

telo orla  pysk oči

jahňacie

 

v očiach vlnenie ďateliny

v nozdrách vôňa májového slezu

v ušiach bzukot divých včiel

na jazyku mrcvolenie

termita –

 

i z obrovského lievika neba len

modrého len červená tekutina

len vietor s pieskom

v prázdnych očných jamkách v hlave v

hrudnej kosti medzi kostičkami

rebier deň čo deň

belšie

deň čo deň dlhšie

tenšie

 

SNEHY NA KILIMANDŽÁRI

smrť bez konca:

 

trblietanie snehu v bielych zreniciach

slnko ako chleba v korýtku

prihrievané horúce

pod košeľou

na hrudi

 

EPIFÁNIA

stopy v prachu nížiny:

 

na kraji mesta

nedeľná dizertácia

vetra –

 

stretnutie

s malučkým papuľnatým bôžikom

sotva vyliahnutým

v hniezde riečnej

lastovičky

Versiunea în limba slovacă de

DAGMAR MARIA ANOCA

 

 

 

Gheorghe MOCUŢA

 

divoké ohavnosti detstva

„Kdekoľvek  som chodil, básnik šiel predo mnou.”

(Freud)

už v rozprávkovom veku

sotva som ušiel z babkinho náručia

a zbavil sa nudných drevených hračiek

koní z kukuričných šúľkov

rozľahlej panónskej nížiny

vymyslel som prvé ohavnosti:

učil som kačiatka plávať pod vodou

v drevenom studničnom vedre pokým sa nezadusili

ukameňoval som potulných dedinských psov

rozcapartil som hrôzostrašné hady po kanáloch

neďaleko mláky, kde som sa naučil zhlobiť plť

zaživa som pochoval spolu s dedom čerstvo vrhnuté

mačience

ja som za rohy pridržiaval veľkonočné jahniatko

(jeho oči ma ešte aj teraz prenasledujú vo farebných snoch

ako sa ich usilujem vrátiť na miesto)

ja som vidlami ubil psa, ktorý

mi roztrhal obočie

ja som mučil starú kobylu jazdou po burine

a bodliačí

ja som bol fascinovaný podpálenou slamou, ktorú napokon v potutvári

uhasili susedia,

ja som objavil celý  vzrušený s ostatnými rovesníkmi  zašitými kdesi v kúte

postavený  úd

pokým mi raz dievča v meste neukázalo na čo to vlastne slúži

aj ja som pocítil horkastú príchuť prvých cigariet

šlohnutých z dedovej izby

aj ja som púšťal šarkanov

aj ja som sa pobil s priateľmi, dohrýzol ich chutné

telo

aj ja som rozfúkal páperie  púpavy na všetky štyri strany

svojho písania

aj ja som porozbíjal hlavy  a zlomil si ľavú ruku

aj ja som sa prekoprcol keď ma na paši rohom prestrčila krava

aj ja som si až po kosť prerezal prst čepeľou svojho prvého vreckového

nožíka vo forme ryby

aj ja som potajomky sliedil po dospelých ako sa zmietajú

jeden druhému v náručí

aj ja som počúval susedovo rozprávanie ako vo vojne preklal

dvoch Rusov

aj ja som pocítil ako chutí vražda keď som vrazil nôž

do srdca brava

aj ja som pobehoval za imaginárnymi nepriateľmi po kopcoch v Radne

aj ja som bol pripravený vraždiť a znásilňovať zarovno s hrdinami

amerických filmov

aj ja som beštia ako vy všetci, ktorí sa ma pokúšate

udusiť vašimi utkvelými myšlienkami

vynášajúc na dražbu moje detstvo

aj ja si môžem podvedomie premietnuť až do oblakov

pri nohách stvoriteľa

aj ja som uhnietený z toho istého cesta predstáv

ktoré sa rozpŕchajú a rezorbujú v terajšej chvíli

v tejto chvíli,  keď nemám žiadne iné želanie

len znova všetko pekne začať od počiatku

s tými istými rodičmi, s tými istými učiteľmi

ale s inými hriechmi.

 

 

Námestie zmierenia

kráčam po mäkkom koberci

sveta

prevráteného hore nohami.

 

akoby vaječníky

posvätnej kravy.

 

známky života

v noci bolo tak krásne počuť kuvika

na streche župnej nemocnice

až sa mi chcelo vystúpiť

po lúčoch mesiaca

ako majster štetca

alebo ako striga z ruských bájí

a dovŕšiť pastel noci

pre všetkých nenapraviteľných snilkov.

 

na druhý deň sa v novinách písalo

že v neďalekej márnici  sa prebrala

žena.

podarilo sa jej tváriť sa, že je nebohá,

ibaže potom takmer od strachu zomrela

medzi dokrájanými mŕtvolami.

 

Versiunea în limba slovacă de DAGMAR MARIA ANOCA

 

 

Victoria MILESCU

SOTTO LA STELLA DEL CANE

 

Sempre vagando di camera in camera

Su scale a chiocciola

Che portano a soffitti inondati da corpi celesti,

Attraversando androni, sale, corridoi

Con ombre che si fondono nei muri

Impigliandosi in drappeggi, campanelli, panoplie,

Aggrappandoti a ringhiere

Dal gemito umano,

Ti svegli súbito

Faccia a faccia con Dio stesso

Che abbassa il suo sguardo attentamente,

Ti incoraggia con occhi sfavillanti.

Chiedigli qualsiasi cosa, adesso è il momento.

Ora abbracci, respirando a scatti,

La Magna Charta della tua vita.

Una sola parola e

Puoi uscire dall’anonimato;

Una sola parola e

Quella famosa casa editrice

Che stai cercando nel sordido edificio

Ti renderebbe di colpo famoso;

Però Dio va di fretta

E mentre ti risvegli è già volato su per le scale

Tra gli iperborei pilastri.

Guardi stordito

Dietro la nube di polvere fina,

Nell’aria spumeggiante di mille stelline

Che si accendono e si frangono

Spruzzandoti: che occasione! Che occasione!…

 

 

CAMUFFAMENTO

 

Dispieghi il foglio bianco del giorno,

Incominci a scrivere i primi passi,

Poi la doccia, il caffè.

Dai un’occhiata alla finestra:

Qualcosa è accaduto,

Si vede ad occhio nudo!

La nuova era è arrivata e se n’è andata.

Rigiri il tempo in tutti i suoi lati,

Non gli trovi nessun difetto.

Forse ha preso sul serio il suo impegno

Proferito ieri, sorseggiando una birra nella Piccola Parigi.

Ti vesti per uscire, però da dove

Neanche i vicini che ti battevano alle pareti

Battono più.

Gorgoglìo dei tubi, scarafaggi bianchi, farfalle trasparenti

Che spingono alla follìa, dal Messico fino a Panama.

L’ambulanza sbuffa,

La macchina della polizia suona a vuoto,

I pompieri, cenere e fumo.

Scrivi con cenere di perle:

È il primo giorno, sono felice! …

 

Tradotto da Alessio Colarizi Graziani

 

 

 

Mariana CODRUŢ

Das Hochbett

Du trägst mich im Schädel mit Ehrfurcht

so wie der Bauer einen seltenen Samen

in seinem Hochbett mit Anpflanzerde.

 

Aber merkst du denn garnicht ,

dass der Wind mich zermatscht hat

vor deinen Augen?

 

Elegie für das Zukünftige

Das wollte ich lange nicht wahr haben:

Die Einsamkeit ist ein schützender Schoß,

wo ich frei schwimmen,

tauchen,

mich drehen kann

in schwarzweißen Kreisen.

 

Mir geht es gut, sagte ich eines Tages

mit lauter Stimme,  hier geht es mir am besten,

nur allein ist man frei.

Die nahe Stimme der Mutter

– einer  unschuldigen  Nichtstuerin –

antwortete mir:  Also dann, also

wirst du von mir stracks in den Tod geboren.

 

Spielzeugtraktor

ich gehe zu meiner Schwester, sie gibt mir zu essen,

danach  packt sie die Sachen für meinen Besuch

bei den Eltern unter der Erde – vier Blumen,

ein paar Äpfel und Kerzen, mit spitzer Stimme

schreit sie mir hinterher:  Sag ihnen, ich werde auch

vorbei kommen, wenn die Arbeiten hier weniger werden!

Nach meiner Rückkehr schwätzen wir noch über dies und

das unter dem Nussbaum. Während ich über den Zaun in

den verwilderten Garten meiner Mutter schaue, bestaunt

die Schwester meinen Kopf wie einen Spielzeugtraktor.

Manchmal holt sie aus der Werzeugkiste den Hammer

und mit zwei genauen Schlägen haut sie den Schädel ein,

um zu sehen, was drin ist, danach schluckt sie insgeheim

die Schrauben und Drähte hinunter, während alles Übrige

begraben wird.  All dies strengt sie so sehr an.

 

Nur der Sonne verzeihe ich die Halbheiten

Als Fundamentalistin, wie ich eine bin, verzeihe ich nur der Sonne die Halbheiten.

Nur vor ihrem Werk verbeuge ich mich bis zum Boden: Ich komme aus dem Staunen

nicht mehr raus, wenn ich sehe, wie sie das Kommen des Baumes aus der Gebärmutter

eines Samens einleitet. Wie sie die unreifen Früchte zur ihrer süßen Wahrheit zieht,

aber vor dem nahenden Ende erschrickt. Wie sie mein Wesen aus langen Farbpausen ausreißt. Wie sie die Form in den Abgrund stößt …

 

Wie der Regen fließt

Ich höre den Regen trommelnd über den Wohnblocks, seine reine Offenheit.

Seine sinnlose Offenheit in einem Land, wo selbst der Tod ein Politiker ist: Er achtet

nicht auf den Schein, auch nicht auf das, was sich darunter versteckt, ein einziges

Ziel pumpt ihm Blut ins Herz  –  das Siegen.

 

Wie der Regen in einem Land von Politikern fließt, ein Theater, wo die Hauptfiguren

durch Affen mit roten Hintern  ersetzt wurden … Ob es Winter oder Sommer ist,

die Affen fliehen das Licht:  Nach unten, ins Rattennest, nach oben, in den Speicher

voll betäubter Motten. Aber sie haben keine Angst: Flaggen des Debakels, Stöcke

auf Dächern,  auf denen die noblen Häute flattern.

 

(Aus „Hiatus“  Lyrik, Paralela 45, 2015)

Aus dem Rumänischen  übertragen von Francisca Ricinski

 

 

 

Menuţ MAXIMINIAN

I mani  (Mâinile)

I miei mani

Ci sono come dei tuoi

Il corpo si agita.

Com un guanto malato,

Ma i ditti

Ci sono come le frangie di neve

 

Quando nevica

I mani rossi si avvicinano,

Come gli inamorati alla luce del fuoco.

Le mie palme

Hanno zappato una fossa

În care îşi ţin misterul.

I miei mani

Ci sono di vetro

Vedi per esse le vene ruotando il sangue.

 

Radici in cielo (Rădăcini în cer)

Un’acqua quanto l’universo

Sui miei pensieri.

L’anima è prigionera

Nel cassetto di sù.

Neanchè il vento non batte

Per la mia patria.

 

Là,sotto la pietra rossa,

Si trova il sangue degli eredi

Rana de pe cuţit La ferita di cottelo

Canta…

Uccelli si cercano il nido

Nella terra madre

I rami degli alberi crescono in giù,

Le radice si alzano a cielo.

 

Tramonto (Apus)

Un arsenallo di pallottole

Sulla mia casa

C’è la piove…

 

Le nuvole nere

Ce ne invadano l’intimità

Prendendola in posesso

Sulle strade anguste

 

Il geranio trema

La finestra a righe,

Il fuoco si piange…

 

Passi di cavallo

Prendono in possesso il timpano

Quanto ce ne

Fin’al tramonto del mondo?

Traducere în limba italiană de Livia Mărcan

 

Cassian Maria SPIRIDON

LA VOCE DEL BUFFONE  (Glăsuirea bufonului)

*

mi habito un po’ indifferente

mi occupo il corpo

mi occupo la carne

passo per spazio

senza soffi e onde di freddo

in seguito di me

nessuna carta non si alza in piedi

palpo il vuoto

o lo passo

 

*

subito

si trovava anche il cuore

mischiata per cielo

e nevicava

a fiocchi pesanti

in quanto giuravo

che mi sono fatto un lago

quasi un lago

in quale bianco il mano digeriva

 

*

per notte viene a passi come fosse di ombra

l’anima

porta sulle spale la testa palida

a capelli di cenere

si muove per la camera vuota

difficilmente respirando

nasconsto in dietro dei libri sento la respirazione

allora spaventato cerco Il Libro

il quale lo apro

 

*

la pallottola fatto per il mio cuore

va persando per mondo

mi cerca senza riposo

chiuso in dossieri

tre o quattro stampi

per i quali la legge si ha messo d’accordo

essere stanzati qualche grami di piombo

 

*

mi porto l’ombra malata di male

nascosta/ a macchie viollette

tagliata dai fili dell’ erba

colpita con pietre

 

mi porto l’ombra malata di male

d’aereo/del vento pieno della polvere del giorno

della polvere della notte

malata di vuoto

 

mi porto l’ombra come una luce

salita su cielo

impolverita/ scacciata

segue la mia anima

 

*

important’ è

che non finiamo più

 

a pulircene le scarpe

dalle nostre spale senza invidia

 

non facercene problemi

la bocca si lascia vista

i denti si lasciano sentiti

 

importante è

il primo passo

domani troverò la porta della camera/strappata

fogli di carta dispesi su tutto il campo

cinghi senza di volo

 

macchi sulla faccia invisibile

poemi sinucisi

 

Traducere de Livia Mărcan

[1] Nicolae Mareş, Tălmăciri, p. 141, Opera Omnia, Ed. TipoMoldova, Iaşi, 2014

[2] Nicolae Mareş, Dobrowolski şi Eminescu sau despre poetul naţional al României, care-i doar istorie azi la Varşovia, Contemporanul, nr. 7/ 2016

[3] Danuta Bienkowska, Irena Harasimowicz, Antologia poezji rumunskiej, PIW, 1989, lucrare masivă de aproape 700 de pagini, neegalată până în prezent şi probabil în acest secol.