Nu știm dacă poemul dramatic Andrei Mureșanu de Mihai Eminescu a fost tradus în alte limbi în afară de polonă[1]. Mai degrabă, nu. Nici Zegadłowicz, nici Dobrowolski și nici Bieńkowska nu l-au introdus în florilegiile realizate în 1933, 1960 sau în 1984. A fost tipărit și publicat în marea Antologia de poezie românească apărută în 1989, Travaliul transpunerii n-a fost deloc ușor. Versificaţia în limba polonă te duce cu gândul la prozodia Străbunilor de Adam Mickiewicz. Nu știm dacă în acest secol în care poezia este destul de marginalizată, deseori în tiraje de 100 de exemplare, va mai găsi un poet ca Holda care să mai traducă acest poem cu atât dăruire și atâta har.
Andrei Mureşanu
/Obraz dramatyczny w jednym akcie/
Osoby: Mureşanu, Śmierć, Geniusz światła
/Scena przedstawia dziko romantyczny pejzaż w górach. Z jednej strony skalne urwiska i złomy, z drugiej jodły czepiające się szczytów, powalone przez wichury i ulewy. W głębi dymiące ruiny wsi, chaty rozrzucone jk wielkie gniazda w zagłębieniach skalnych. Bliżej stara poczerniała dzwonnica cerkwi. Cerkiew o wielkich okratowanych oknach, nadwątlone ściany, dach z czarnych omszałych gontów. Na proscenium leży zmurszały pień, na nim siedzi zamyślony Mureşanu. W tle bory i góry. Dzwon bije głucho dwanaście razy. Mureşanu wstaje./
Zadrżała północ w sercu miedzianego dzwonu
Z wieży kamiennej. W zaprzęgu cichych gwiazd
Śpi jasnowłosy księżyc. Przez bramy wieczności
Ani czas nie przepływa, ni sny o potędze.
Dusze tędy nie wchodzą, ni wyjść stąd nie mogą.
W rześkim powietrzu nocy od chłodu stężałym
Księżyca uśpionego słaby blask przenika
Do głębi moich piersi, budząc dawną gorycz.
Bo kiedy sen, brat śmierci, stuli swoje rzęsy,
Pomroką świat zalegnie, zasnuje martwotą,
Że myśl zaledwie przemknie jej krainą,
Nurzając chłodne skrzydła w złotych zamarzeniach,
Słodką święconą wodą czoło świata muśnie
I uśpi jego grzechy, a zazdrość przygasi,
Czyje to oko czuwa, a dusza się dręczy?
Kto zawodzi w żałobie, struny liry targa?
To ja! Oglądam przeszłość, jej obraz pierwotny,
Namalowany mocą złych przeznaczeń,
I myśl moja nie może rozedrzeć zasłony,
Zza której potężnieje nadchodząca przyszłość.
Pieśń? Choćby najwznioślejsza, najśmielsza, to tylko
Czczy pogłos fal strasznych, wysokich, huku rzeki,
Której nie widzisz. To czas, jego fale. To on,
Który tę przyszłość w mgnieniu czyni już minioną.
Patrzę skroś losu, widzę jak noc się rozsłania,
Z zamierzchłej, we śnie oto świat nowy się wznosi,
Ale moc owa, ramię, które go podźwiga,
Roztrącając ciemności i przędąc nić trwania,
Tajemnica ta, przecież nadal mi nie znana.
Ach! Przeszłe wydarzenia historia opiewa,
Które przyjść mają, cień rzucają gęsty
Na dzisiaj tężejące we wrzawie i zgiełku.
Dlaczego wszystko dzieje się, jak dzieje,
Któż powie? Czyj zamysł, jaka niezbadana wola
W rwącym nurcie istnienia, przeplątaniu rzeczy?
Traf ślepy może tylko, bez sensu, bez celu,
Jest przewodnikiem czasu? Mogłoż być odmienne
Cokolwiek niż istnieje w obecnej postaci?
Czy rządzi tym konieczność, zimna, nieuchronna?
Lecz skoro musiało stać się nie inne, niż jest,
Jakież są prawa przyczyn? Jakie to i prawo
Wywyższa jeden naród, by ciemiężył drugi?
Czy jest w tym sprawiedliwość, czy jedynie
Okrutny, ślepy wyrok niesprawiedliwości?
Jeśli oprócz ksiąg starych, wszelako bez wskazań,
Nigdzie oparcia dla mego narodu,
Któż mi odpowie, jak miałbym weń wierzyć
I w jego przyszłe życie szczęśliwsze niż dotąd?
Gdyby chociaż raz jeden mógł dostąpić dobra,
Uwierzyłbym, to tylko bezwiednie przypadek
Gromadził przeciw niemu tyle wciąż nieszczęścia,
Z niczyjej winy w moim spustoszonym kraju.
Jednak to nie bezwiedność. To skutek z zamiaru,
Cel wyrachowany, aby ten właśnie naród
Tak ciężko doświadczyć. To zło, samo zło. Jądro
Świata. W to mi wierzyć. Księgi dziejów
Pisane wiekuistym złem.
Władny i silny,
Jeśli ugniesz i złamiesz słabszego od siebie,
Toś tylko śmiały i dzielny. Rozparty pychą,
Aby jej tylko inny też pychą nie dotknął,
Toś człowiek honoru. W niesławie, ale żądny
Sławy , to raptem mierzysz wciąż wyżej, zaś wielkość
Czynów podnietą. Próżności tak przepełen,
Że nawet niebo, sądzisz, słucha twego słowa,
Łąską cię darząc, kiedy raczysz się umartwiać
W obłudzie zakłamania, toś tylko pobożny,
Bodaj święty. I żeby to jedynie ludzie
Tak cię wielbili; te twoje czyny, obłudę
I pychę; lecz i narody.
Jakże, o, jakże
Bezrozumny, jak głupi jest tłum; jak się łudzi,
Że w rękach swoich dzierży los i przyszłość świata,
A za rękę się daje prowadzić przebiegłym.
Jeśliś z urodzenia
Chociaż na tyle bystry, aby to nie uszło
Twojej uwagi, za nic, za darmo, zimny
Użyj tego tłumu, rozjątrz jego krwiożerczość,
Weź ten jego bezrozum, a wspomóż obłędem,
Uczyń z nich drabinę ku własnemu bogactwu,
Szczytowi wyniesienia, udawaj, jak umiesz,
Piękne przymioty/nazwiesz je, jak zechcesz/,
Pochlebiaj, ile potrafisz, próżności ludzi,
Na rękach cię poniosą, mienie i życie
Oddadzą za ciebie. Ale im zamilcz prawdę;
Skłam ją; powiesz, ukamienują, ukrzyżują,
Marnie skonasz, nikt twojej nie opłacze śmierci.
Przecież
Jaki to skarb cenniejszy znaleźć możesz w życiu
Ponad ten, że pragnienie spełnisz cudzym kosztem.
Słuszną jest bowiem rzeczą, a i sprawiedliwą,
Aby głupcowi ciężar, a mądremu rządy.
Po cóż by się tak zresztą podzieliła ludzkość?
Po co istnieli głupcy i po co przebiegli?
Czy prostak nie zasłużył, aby go ujarzmić?
Czy nie widzisz, jak z serca sobie tego życzy?
Jakiego losu mógłby wreszcie pragnąć
Niż w stadzie iść za dźwiękiem sławnego imienia?
I umierać dla nędznie mu składanej mrzonki?
A czy i też nie widzisz, jak tacy w natchnieniu
Wielbią to nawet, co ich przywodzi do zguby?
Zniwecz do szczętu szczęście całego narodu,
Spokój i trud stulecia, będziesz bohaterem.
Nieprzytomna z radości ciżba cię powita
Laurem na skronie. Naród, który się wynosi
Na grzbietach innych, ten naród jest wielki,
Tym większy, im czarniejszą utwierdzi się krzywdą,
Swe dziedziny osadzi w tępszym okrucieństwie.
Powszechna sprawiedliwość, oto czego
Znienawidziła przemoc. Nic nie jest niczym,
Gdy rządzi tylko siła. Dwojga nawet brak
Dla jednej dobrej sprawy; zło w siebie chłonie
Mnie, ciebie, całe narody; ten kiełek życia,
W każdym zachceniu, w myśli każdej, w każdym czynie,
Zło. To wieczne zło.
Zazdrość, na przykład, to matka równości,
Natomiast obrona przed krzywdą nawzajem
Od siebie, to sprawiedliwość. Zatem im ludzie
Gorsi, tym sprawiedliwość lepsze. Tedy bądźcie
Źli , a dopniecie celu. I tym wspanialszego,
Im bardziej źli będziecie. Bądźcie źli! I oto
Ta zasada, która stwarza wszystko. Bądźcie źli!
Pozwólcie innym, głupszym, wierzyć w dobro.
Pomyślcie, otwórzcie szerzej oczy, ujrzyjcie,
Świętość i dobro, przecież to tylko dla głupców.
Odkądeście na świecie, jakież to wam prawa?
Ale ciężary, owszem, to wasza powinność.
Więc i powinność wasza to karmić ciemięzców.
Bronić ich krwią własną, bo ono to bracia.
Zamiast zetrzeć łeb żmii, wyhodowaliście
Ją taką, że was w oplotach zadusza.
Od wieków popi łudzą zadośćuczynieniem,
Za każdą winę kara, czyn dobry – nagroda,
I tysiące tysięcy w lęku i nadziei
Przechodzi oszukanych obok źródeł życia.
A jeśli tylko całun i gwoździe trumienne
Zapłatą są za cnotę?
Pokorny kto, niech czołga się w pragnieniu,
Wy do dna pijcie chwile, którąście chwycili,
Ona jedynie pewna, w niczym innym nigdy
Wasza przewaga, szczęście, śmiałość, błysk dowcipu.
Jeśli nawet przez bojaźń zawodu czy wstydu,
Podłości owych w księgach dziejów nie rozeznasz,
To i też oczu swoich przed nimi nie skryjesz,
Wszędzie, jawnie, w nie skrytym przed nikim bezwstydzie
Panoszy się zło i tylko zło. Czas mierzy się
Postępem zła. Zło, zło i nienawiść. Nie ma ich,
Nie ma dziejów. Krzywoprzysiężna, zawistnie niesyta,
Krwi żądna jest cała ludzkość, plemię ciemięzców
Ziemi, ta rasa panów nad wszystkim, co żyje,
Ze zła, dzięki złu, dla zła, aż na sam wierzchołek
Wspięta po żywych stopniach innych bliższych istot.
Czy kto gdzie kiedy widział, żeby dobry naród
Był wielki? Wielki jest, jeśli podły, żarłoczny,
Drapieżny, sam pragnie strawić wszystko, a wszystkim
Zagarnąć; sam żyje dobrze, innym wzbrania żyć.
Ale jeśli już dojrzał, aby być szlachetnym,
Odnaleźć w sobie i umysł i duszę, wtedy
Śmierć mu. Upadek i śmierć, nic ich nie uchyli.
To zło, to tylko wieczne zło przeżywa.
Bodaj czyn serca, a wiedzie do zła, tworzy się
Gleba pod jego nasienie.
Ulituj się
Nad bliźnim, on ręką, którą chleb twój przyjął,
Pierwszy podniesie kamień, aby rzucić w ciebie.
Daj mu zaszczyty, godność, on za to ostatni
Ledwo spojrzy ku tobie, gdybyś upadł. Jakiż
To przewrotny zamysł. Jaka potęga życia
W słodkim ziarnie zła!
Co przeciw, jakie dobro w duszy waszej,
Która ma wierzyć we sny, w rojenia dla dzieci.
Niech ona sama z siebie wznieci się potęgą,
Niech w zrywie dumy wyzwie i zetrze to piekło,
Nawet gdyby pan jego, Szatan, klął się Bogiem,
Że to z jego przymusu ta otchłań oszustwa,
Ten przewrotny zamysł, ta podłość, krzywda, kłamstwo,
Chytrość i głupota; że to jest boże dzieło,
Bóg stworzył ten świat.
Szatanie! Geniuszu rozpaczy!
Teraz, kiedy ten bezmiar tak się wzburza we mnie,
Pojmuję ciebie. Czelny twój rozumiem zamysł,
Poderwać w buncie piekło i cisnąć je w gwiazdy,
Z dnem dna wywnętrzyć otchłań i rozproszyć w słońcu,
W zamęt miotnąć galaktyki, w głuchy zgiełk chaosu.
Niebiosa! Tak, tyś przecież wiedział, że to właśnie tam
Uczczonym Bogiem zło wieczne zasiada na tronie,
A ciemne, tępe wieki wielbią go i wieńczą;
Tyś przecież wiedział, że jak jest, tak być nie może,
Moc krzywdy nie może panować bez końca.
O, gdybym to mógł ujrzeć, patrzyłbym w zachwycie,
Jak ten rozmach wniebomiotnięcia, ten nawalny
Poryw strąca gwiazdy z firmamentu, rozrzuca
Chmury po im roztrzaskanym lodem, przewala
I druzgocze świetliste zamki sfer niebieskich,
Że z nich tysiącleciami czas upływa w bezkres
Czczej nicości, błędnego wiru pomieszania,
Wzniecając w czarnej pustce wybuchy zagaśnięć.
Ale widzę przecież, ten wir błędny to świętość;
Widzę, wiem, to jest i ten, taki świat, pochodnie
Słońc dokoła; pochodnie słońc migocą w tym wirze,
Zapalają się, gasną. Nicość, całun śmierci
Na świecie, który zginął, na światach zginionych.
Widzę, wiem, czyje to jest dzieło, ta daremność,
Ten kres, to zniszczenie, skoro twoje, Szatanie,
Uwierzę, żeś zwyciężył, ty, Archanioł śmierci.
Uwierzę, bowiem skoro jesteś nim, to jesteś
Prawy, gdyż jedynie śmierć jest prawa śród świata,
I ci, co jej służą, tylko ona i oni
Nie podlegli złu; jej wyłącznie, śmierci,
Zło przenigdy nie zwycięży. Reszta proch i pył,
Proch i pył cały wszechświat. Nie zgrzeszyłeś niczym,
Od samego początku zła glina stworzenia,
W buncie wobec nie biosów upadłeś bez winy.
O losie przeklęty, jak ślepe twoje ziarna,
Każdemu dajesz, czego wcale mu nie trzeba,
O losie, losie, zbaw mnie, ocal, nie od innych,
Lecz ode mnie samego. Tyle jadu w duszy,
Tyle goryczy w myślach, że gdybym odetchnął
Do głębi, zatrułbym czasy, co mnie skazały
Na życie.
Boże, który przenikasz
Bezkres, wybacz tę gorycz, daruj, żem jej uległ,
Sędzio Wszechmogący, kto wie tak jak ty,
Że klęska zwodzi myśli
I gna je na przekór.
Zegar nie idzie naprzód,
Lecz się cofa.
I nie ma zbrodni, wszystkie
Też tylko odwrócenie
Dobra.
Zamilcz, dumo, nie wzniecaj tak zapamiętale
Tego niezmierzonego zgiełku przeciwności,
Co mi rozum rozdziera drzazgami błyskawic.
Wszechmogący Boże, wyrwij z ust moich tego
Złego ducha, co miota przez nie przekleństwa
Zagłady, zstąp we mnie, spraw, abym przyznał, żem jest
Twoim słabym tworem. Nie dozwalaj mi złudzeń,
Żem pyszny, przeogromny, boś ty mnie potępił,
Ja sam zstąpię do piekieł we wrzawie demonów,
Jak ich władca. Władca tych duchów zagłady!
Co za pokusa! Serce moje, ucichnij,
Już dosyć tej męki, zbłąkana myśli moja
Nie roztrząsaj ruin!
O niebiosa, rozłogi zasiane zbożem gwiazd,
O słońce, głębio ładu, w obrotach przez wieczność,
Wiekuiste prawidło istnienia! W żołędziu
Jest dąb. Jak on z tajni życia w cichym kiełku,
Ze skrytych korzeni zwarty swój wynosi pień,
Tak też w tobie, i w niczym innym, mój narodzie,
Jest wszystka twoja możność, wszystko wyniesienie,
A choćby i upadek. Lecz zbądźmy się trwogi,
Cokolwiek ma wyrosnąć dębem, temu srogość,
W zawiejach, w spiekach, lodach, niechaj się umacnia.
Twardsza jest skała, która więcej doświadczyła.
W nawałach na Rumunów barbarzyńskie ludy
Gwałtowne, harde, surowe jak nawały burz,
Przecież równie przelotne jak one. A ten dąb
Ludu mojego wkorzenił się w skałę. I trwa
Wśród wichrów, czoło chmurne dźwiga w śnieżnych liściach.
Spoglądam w dzieje, tyle narodów w pokoju
I szczęściu, a ja czego pragnę dla swojego?
Ale on się do nich upodobnił? Nigdy!
One by wtedy podobne stały się do niego.
I czuję wzgardę, i ani bym się ulitował
Takiemu światu, gdzie wszystko jest jedno, raczej
Do sedna mu zaprzeczył. Nie! Tamte narody
Nie są mojego warte. On zasłużył na to,
Żeby istniał odmienny. Nie żądam dla niego
Szczęścia. Narodzie jedyny mojego serca,
Zrozumiej mnie, uczuj i nie odrzuć, ja pragnę
Nie szczęśliwym cię widzieć, lecz wielkim. Gdyby
Los jego uwięznął w martwocie; gdyby dalej
W udrękach wlókł się ledwo niby sen żałosny,
Boże, lepiej od razu zmieć go z żywej ziemi
I czoła jego dotknij tchnieniem śmierci!
Przełożył Edward Hołda
[1] în traducerea poetului Edward Hołda (1924-2016), redactor la mai multe publicaţii literare în anii 60-70 ai secolului trecut, printre care renumita Wspołczesność și Literatura.